25 Maj Los Angeles: miasto upadłych aniołów
C
Z telewizji, gazet i pudelkowych gwiazdozbiorów artykułów w internecie kojarzysz na pewno dziesiątki botoksowych piękności, amatorek i amatorów skalpela. Pań i Panów celebrytów, którzy najpierw zadzierają nosa, a później wymieniają go na nowy u chirurga plastyka. Ludzi, którzy poza baseballem i hokejem tak bardzo uwielbiają koszykówkę, że mężczyźni kupują bilety na Lakersów, a kobiety nowe biusty w rozmiarach piłek do kosza. We fleszach Hollywoodu błyszczą diamentowe naszyjniki i rzędy białych zębów z porcelany.
Los Angeles jest dla mnie jak taka silikonowa dziewczyna, której nie poznasz na zdjęciach z podstawówki: ma dwie twarze. I o ile u amerykańskiej piękności jest to twarz przedoperacyjna dawna oraz pooperacyjna nowa, to u Los Angeles pierwsza jest brudna i biedna, a druga bogata i wypolerowana dolarami.
Jak wygląda Los Angeles
Los Angeles to miasto skrajności, które zaraz po Nowym Yorku jest drugą najbardziej zaludnioną Metropolią w USA. Jest tak rozległe, że ulice szerokie nawet na dziesięć pasów nie ratują go przed nieustającymi korkami. Z jednej strony, to magiczny La La Land z willami na malowniczych wzgórzach Beverly Hills i plażami rodem z Baywatch’a, gdzie kalifornijscy chłopcy kręcą tricki w skate park’u, a wyćwiczone mięśnie napinają przystojni Davidowie Hasselhoff’owie.
Z drugiej jednak, w konsumpcjonistycznym świecie Ronalda McDonalda i kredytów dla wszystkich na wszystko, nie trudno jest o nagłe podcięcie skrzydeł, a w konsekwencji trudne lądowanie na kalifornijskim trawniku. Gdzie wysokie ceny mieszkań i życia spotykają brak kultury oszczędzania, zwykła rodzina potrzebuje jedynie miesiąca, aby po utracie pracy głównego jej żywiciela stracić wszystko. Kalifornia zmaga się z potężnym problemem bezdomności, skupiając największą ich liczbę w całych Stanach. Aż 120 tyś. osób nie ma domów, a 66% z nich żyje na ulicy. Chociaż przerażające wskaźniki widać w całym Stanie, to w Los Angeles liczby zrobiły na mnie największe wrażenie.
Każda z tych liczb co minutę mijała mnie na ulicy z tobołkiem na plecach. Bogatsi śpią w porozstawianych na chodnikach namiotach, mają własny metalowy wózek spod sklepu spożywczego. Zdecydowana większość nie ma nic. Wiem, trochę głupio zaczynać od tego relację z Los Angeles. Ale bezdomność jest tam tak przytłaczająca, że muszę wspomnieć o niej już na początku. Kojarzysz pewnie uliczkę Walk Of Fame z tysiącami wmurowanych na chodniku gwiazd, uhonorowujących słynne osobowości świata Show Biznesu? Wieczorami trudno odczytać znaczną część z nich, ponieważ w mieście Aniołów nawet tam nocują ludzie, upadłe anioły.
Hollywood
Wznoszący się nad miastem napis Hollywood jest synonimem amerykańskiego przemysłu filmowego. Początkowo, w latach dwudziestych, litery układały się w słowo Hollywoodland i były reklamą luksusowego osiedla budowanego w okolicy przez amerykańskiego dewelopera. Kiedy w 2010 roku rozważano sprzedaż terenu na którym znajduje się napis, został on odkupiony za kwotę bliską 13 mln dolarów przez osoby mocno kojarzone ze światem Hollywood’u: Hugh Hefnera, Arnolda Schwarzeneggera, Stevena Spielberga i Toma Hanksa.
Kultowe litery stoją na wzgórzu, na którego szczyt prowadzą wąskie uliczki. Wzdłuż dróg rozciąga się osiedle domków jednorodzinnych. Napis widać dobrze już u podnóży wzgórza, jeżeli jednak zobaczysz tłum Azjatów z wielkimi obiektywami wiedz, że jesteś już blisko. Hollywood, to także dzielnica w centrum Los Angeles, z kultową aleją gwiazd: Walk Of Fame. Jak wspomniałam kilka akapitów temu, na codzień pełni ona funkcję miejskiej noclegowni. Jest tam też kilka knajpek z happy hour i kelnerkami w szortach za tyłek. Klimat tych miejsc dobrze oddaje napisany przeze mnie na gorąco wpis na instagramie:
Jak poruszać się po Los Angeles?
LA nie jest uroczym miasteczkiem, które odkryjesz spacerując piechotą, co jakiś czas wychylając nos znad turystycznej mapy. A Ryan Gostling tylko w filmach tańczy na ulicy przy świetle księżyca. To rozległa i brudna metropolia, której mieszkańcy nieustannie narzekają na korki i duże odległości konieczne do pokonania. Ponieważ komunikacja miejska z Metrem na czele nie cieszy się dobrą sławą, warto zainstalować na telefonie aplikacje Ubera oraz Lift’a, amerykańskiej uberowej konkurencji. Pobierzcie obie, ponieważ ich kursy w zależności od ilości dostępnych aut i odległości różnią się cenowo.
Niesamowicie popularny w Kaliforni jest „car sharing”. To specjalna funkcja w Uberze i Lifcie, która umożliwia tańsze przejazdy. Jedno auto zabiera po drodze różnych pasażerów, których ma akurat mniej więcej na trasie do Twojego celu i którzy tak jak Ty, zdecydują się na dzielenie kursu. Minusem takiego przemieszczania się jest jego dłuższy czas, ze względu na przystanki i podwózki, ale opcja ta ucieszy Twój budżet i umożliwi poznanie miejscowych, którzy chętnie podpowiedzą gdzie iść i kogo nie znać. A nawet gdyby mówili niewiele, są tak barwni, że dla samego ich towarzystwa: warto.
Co warto zobaczyć?
Los Angeles było ostatnim punktem na mapie naszej Kalifornijskiej przygody i niektóre jego miejsca trochę nas rozczarowały, za co jednak obwiniam głównie amerykańskie kino i swoją bujną wyobraźnię. W moim subiektywnym odczuciu mając niewiele czasu spokojnie można pominąć dwa miejsca, które polecają przewodniki: hiszpańską dzielnicę oraz dworzec. Oba są dość niebezpieczne i brudne, a więc:
subiektywnie, nie warto:
Dzielnicy hiszpańskiej: to w efekcie kilka meksykańskich straganów, dwie knajpki i niewielka, turkusowa fontanna; brudno i biednie.
Dworca Union Station: dworzec faktycznie ma klimat, stare skórzane kanapy dla oczekujących i drewniany sufit, ale jest po prostu zwyczajnym dworcem z nieprzyzwoitym tłumem osób, które lekko mówiąc nie wzbudzają sympatii. Ty i Twój portfel natomiast ich uwagę wzbudzicie na pewno.
Malibu: chyba, że macie je akurat na trasie do lub z LA, wtedy jak najbardziej. Jako cel sam w sobie nie zrobi wrażenia i potencjalnie unieruchomi Was w korku.
Warto za to zobaczyć:
Napis Hollywood, który jest jednak totalnie kultowym elementem miasta z ciekawą historią.
Rodeo Drive: to modna i piękna ulica z ekskluzywnymi sklepami. Nawet jeśli nie planujesz w najbliższym czasie zakupu najnowszej Chanelki albo innego Louis Vuitton’a, warto zobaczyć tych ludzi, auta i atmosferę.
Walk Of Fame: przez niesamowitą ilość bezdomnych i brud, trochę nas rozczarowało… jednak miejsce jest tak kultowe, że trzeba je zobaczyć i wypatrzeć swoje ulubione nazwiska. Myślę, że warto wybrać się tam przed zmrokiem.
Największe wrażenie zrobiło:
Beverly Hills: jeśli pozwoli czas i środek lokomocji (my przez jeden dzień korzystaliśmy z auta, którym wcześniej objeżdżaliśmy Kalifornię), warto przejechać się uliczkami i zobaczyć jak żyją Ci, którzy spełnili swój amerykański sen. To niesamowicie zielone wzgórza z willami otoczonymi pięknymi ogrodami.
Universal Studios: to genialne miejsce, w którym zobaczysz jak naprawdę powstają filmy w Hollywood i niesamowity park rozrywki w jednym. Niebawem osobny wpis o tym, jak bardzo jest tam dobrze.
Venice beach: na deser cudowne, jedyne takie miejsce na świecie, all american klimat, chodźcie zobaczyć klikając w obrazek niżej: