01 Mar Felieton dla tych, którzy marzną
P Powoli przeterminowuje nam się luty. Jest taka zima, że kiedy to piszę mam wyrzuty sumienia, że świeżo napisane słowa mi zmarznął. Jest taka zima, że nawet w Rzymie śnieg zasypał koloseum, a Włosi w Watykanie chcą dowiedzieć się dlaczego Bóg rzuca w nich z nieba zimną, białą mozarellą.
Zimno. W prognozach pogody cały czas mówią coś o temperaturze odczuwalnej. Jak na ironię, bo faktycznie z trudem można odczuwać własne stopy i dłonie. No chyba, że jest się taką szczęściarą jak ja i na walentynki dostało się cztery pary rękawiczek. Na wszelki wypadek: cztery pary identycznych. Tak to bywa gdy zakochanie zmienia się w miłość i ma wydźwięk praktyczny.
Zimno – pomyślałam, gdy długa batuta Pani pogodynki zatrzymała się na Warszawie i zmroziła mnie prognozą odczuwalną na poziomie minus szesnastu stopni. Skłoniło mnie to początkowo do uzbrojenia się w kilka warstw odzieży wełniano-swetrowej, jednak Telewizyjna Prezenterka do spraw Mrozów i Wichrów nie wyglądała na szczególnie wiarygodną w lekkiej sukience nad kolano, więc postanowiłam nie traktować jej aż tak poważnie.
W biegu rzuciłam dwa wierzchnie swetry na oparcie fotela stojącego przy biurku. Każdy ma przecież taki mebel, który w codziennym życiu okazuje się być domowym portem lotniczym, na którym lądują ubrania zrzucane w pośpiechu. I nikt mi nie powie, że nie ma takiego fotela. Albo innej szafki lub wnęki pod łóżkiem. Po prostu mebla, będącego międzylądowaniem: między leżakowaniem outfitu w szafie, założeniem, a praniem.
Zimno – powiedziałam, kiedy zamknęły się za mną drzwi od klatki schodowej naszej kamienicy. W jednej chwili pożałowałam zostawienia swoich swetrów na fotelu. Poprawiłam szalik, założyłam jedną z czterech par nowych rękawiczek i w myślach podziękowałam projektantom kurtki, którą miałam na sobie (i którą w przestrzeni internetowej powinnam pewnie nazwać stylizacją) za to, że ma kaptur.
***
W tłumie śnieżnych kopców zaparkowanych na parkingu, które w normalną pogodę można byłoby z powodzeniem nazwać po prostu samochodami, po chwili odnalazłam swój. Terenowy rumak o gabarytach czołgu mrugną do mnie czule przednimi światłami, kiedy nacisnęłam przycisk pilota przy kluczykach. Kojarzycie te romantyczne stare filmy, w których mężczyzna jest tak wysoki, że kobieta musi unieść się na palcach aby utonąć w czułościach wyreżyserowanego pocałunku?
Podobnie jest ze mną, jeepem i odśnieżaniem.
Uniosłam się na palcach i prawą ręką uzbrojoną w szczotkę do odśnieżania zgarnęłam pierwsze trzy kilogramy śniegu, z czego kilogram wylądował na chodniku, kilogram na mojej głowie i po pól w każdym z rękawów kurtki vel stylizacji. Później proces odśnieżania odbywał się w podobnym i w tym sensie stabilnym klimacie. Po trzydziestu minutach intensywnego cardio nad zamarźniętą szybą, przestałam mieć wyrzuty sumienia dotyczące unikania siłowni i nieunikania czekolady.
W końcu otworzyłam drzwi do mojego czterokołowego odrzutowca. Wsiadam. Zdejmuję rękawiczkę i wysypuję z niej przez okno śnieg, uboczny skutek walki z odśnieżaniem. Przez ułamek sekundy mimowolnie widzę swoją rękę, która kolorem przypomina niedokładnie rozmieszane lody jagodowe, po czym wkładam ją do kieszeni aby wyjąć z niej kluczyki i odpalić auto. Dłoń zniża się w kierunku bioder i rozchyla materiał kurtki vel stylizacji. Niespodziewanie opuszkami palców czuję przeszywające zimno i już wiem, że jagodowy kolor dłoni zderzył się właśnie ze śnieżnobiałym śniegiem, który okazuję się mieć także w kieszeniach. A ja tak bardzo nie jestem gotowa na kolejną lodową porcję.
Zamykam oczy. Na zewnątrz moje usta liczą do dziesięciu ale w środku bluzgam. Widzę jak schłodzone powietrze zmienia się w białą parę, kiedy biorę oddech. Powietrze wciągam i powietrze wydycham. I tak patrzę na nie. Widzę jak wygląda, jak jest blado-białym obłokiem. I myślę, tak niedawno była przecież wiosna i pamiętam obłoki, kiedy były chmurami. A nie zmrożonymi oddechu kroplami. I pamiętam, leżałam na trawie i pamiętam niebo i pamiętam jak lody miały kolor waniliowy. A On jadł je całą łyżkę nabierając z pudełka, a ja mówię mu gdzie salaterka a on patrzy na mnie i śmieje się tylko nabierając kolejną łyżkę.
Zimno. Zimno. Przegryzam lekko wargę i próbuję przypomnieć sobie za co lubię zimę, za coś muszę na pewno. Lubię
za narty. Za grzańce. Za to jak śnieg wygląda z bliska na szybie. Za to, że renifery zmieniają kolor oczu kiedy robi się mroźno i uważałam, że to magiczne. Czerwone wino. Kominek. Chłodną pościel. Za to, że gdzieś na świecie jest podobno czerwony śnieg o zapachu arbuza.
I za to, że w tym roku na walentynki dostałam w prezencie cztery pary rękawiczek. Bo gubię i żebym nie zmarzła.
____________________
* Felieton napisany w roku, w którym w Rzymie spadł śnieg paraliżując życie włoskiego miasta.